Artykuł Czytelnika: Czy leci z nami pilot?
Szarżowanie na drodze zawsze oznacza zagrożenie. Dla samego kierującego, ale i dla innych. Zdarza się bowiem nierzadko, że szaleniec za kierownicą katastrofę przeżyje, ale ludzie, których wiózł i inni, w których trafił – już nie. Czy jest jakaś analogia między drogowymi a politycznymi szaleńcami? Owszem, można je nawet mnożyć.
Pirat na jezdni bowiem sam na swoje potrzeby określa obowiązujący go kodeks drogowy, w którym nie ma żadnych ograniczeń, poza mocą silnika. Gdyby nie policja, to pewnie wielu zabijałoby siebie (a jeszcze częściej – innych, poruszających się prawidłowo) dużo częściej, niż dziś.
Awanturnicy polityczni taką „policję”, rozumianą jako prokuraturę, czy Trybunał Konstytucyjny – ubezwłasnowolnili. Możemy więc metaforycznie powiedzieć, że znaleźliśmy się przez to w swoistej asfaltowej dżungli, którą rządzi szaleniec za kółkiem. A w zasadzie – na tylnej kanapie. A pasażerowie albo zdrętwieli ze strachu, albo się modlą, albo krzyczą. Przy czym jedni z entuzjazmem – „ale jazda!!”, a drudzy – w histerii.
W przestrzeni powietrznej jest podobnie. Żeby samolot doleciał bezpiecznie, to najważniejszy musi być pilot i nierozerwalnie z nim związany naziemny kontroler ruchu. Bez współpracy tej dwójki wszyscy pasażerowie zginą w kraksie, która nie tyle może się zdarzyć, ale MUSI się zdarzyć.
W naszym samolocie większość pasażerów zachowuje się tak, jakby któryś z nich pozwolił reszcie włamać się do szafki z darmowym alkoholem. I nawet nie są ciekawi, czy leci z nami pilot, bo „skoro wkoło jest wesoło”, a twardego gruntu nie widać, to czym się przejmować?
Tyle, że kiedyś musi nastąpić twarde lądowanie…