Artykuł Czytelnika: Do trzech razy sztuka
Jeszcze w 2014 r. tygodnik "Polityka" pisał, skądinąd proroczo: "Popularne staje się w Polsce poszukiwanie żydowskich korzeni, odkrywanie żydowskiej kultury, historii i religii. Jedni odpowiadają sobie na pytanie życia: kim jestem? Inni tylko zanurzą się w modzie na żydowskość, czekając, aż nadejdzie inna."
Zauroczenie wygasło wraz z falą agresywnych wobec Polski wypowiedzi niektórych izraelskich polityków nacjonalistycznych, takich jak Jair Lapid i roszczeniami środowisk żydowskich, żądających bezpodstawnie odszkodowań za utracone w wyniku Holocaustu nieruchomości, które po wojnie przeszły w ręce Polaków. Do tego trudno było podtrzymywać nieodwzajemnioną miłość do "narodu wybranego", gdy ciągle czytało się w zagranicznej prasie o "polskich obozach", a w polskiej - o wycieczkach izraelskich uczniów, którzy pod ochroną Mossadu oprowadzani są po Polsce w atmosferze antypolskiej paranoi i rzekomego zagrożenia antysemickimi napaściami, choć tych nie brak już np. w Niemczech, z czego młodzież ta zapewne nie zdaje sobie sprawy.
Drugą naszą, właściwie odwieczną, miłością były i może nadal są, oczywiście, Węgry. Wiadomo - Polak, Węgier, dwa bratanki itd. Zwłaszcza środowiska prawicowe pokochały na nowo naszych naddunajskich przyjaciół, gdy do władzy doszedł tam Viktor Orban. Ten jednak tylko pozorował dobre relacje z Polską, a tak naprawdę wierność przysiągł Rosji i Putinowi, czego nie możemy mu wybaczyć.
W związku z niepohamowaną agresją wojskową tego ostatniego, naszą najnowszą miłością jest Ukraina i nie trzeba tutaj podawać przykładów na to, jak głębokim uczuciem darzymy ten niesprawiedliwie zaatakowany - jak nieraz i my w historii - naród. Tradycyjnie liczymy tu na jego wdzięczność. Tak jak liczyliśmy na "powrót Żydów do Polski" (żeby pomogli nam w zakładaniu startupów hi-tech), braterstwo "za wolność naszą i waszą" z Węgrami (żebyśmy mogli wspólnie utrzeć nosa Niemcom w Unii), tak teraz liczymy znowu na odbudowę w jakimś nowym, odmienionym kształcie, I Rzeczypospolitej. Marzy nam się federacja z Ukrainą i trwały związek "lesbijski" między Polską, a Ukrainą, żeby Rusek miał się z pyszna i nawet nie poważył się na nas podnieść ręki. Choć wcześniej z Ruskiem robiliśmy "reset", a Ukraińcy nas nie interesowali, bo mają niskie PKB i nie chcą przeprosić za Wołyń.
Wszystkie te pomysły były i są ze wszech miar słuszne i dla nas bardzo korzystne, ale nie doszły do skutku z tego powodu, że obiekt naszych westchnień nie odwzajemniał naszego uczucia i nawet nie rozumiał, dlaczego miałby przyłączyć się do jakiegokolwiek z proponowanych przez nas projektów. Dlaczego miałby uważać nas za kogoś więcej, niźli tylko partnera do wspólnego zdjęcia i poklepywania po plecach, a nie poważnego sojuszu strategicznego? Nie uwzględniliśmy tego, że ktoś może nie kierować się w polityce zagranicznej sentymentami i romantycznymi uniesieniami, lecz tylko interesami. Dla nas to przecież niepojęte, bo jesteśmy dobrymi ludźmi, jesteśmy "sługami narodu ukraińskiego", poświęcamy się dla innych nie dla zysku, lecz bezinteresownie, z uwagi na wyższe, moralne przesłanki.
Jest wiele państw ściśle ze sobą połączonych różnego rodzaju silnymi więzami gospodarczymi i kulturowymi, stanowiących pewną jedność geopolityczną, np. Irlandia i Wielka Brytania, Holandia i Belgia, Niemcy i Austria, Czechy i Słowacja. Wiele z tych narodów walczyło ze sobą, a dzisiaj, przezwyciężywszy te demony przeszłości, korzystają na integracji i dobrosąsiedzkich stosunkach. Nietrudno zauważyć, że my jesteśmy nieco samotni i pogubieni na mapie Europy. Z Niemcami mamy tyle wspólnego, że pracujemy w ich przedsiębiorstwach i więcej nie chcielibyśmy z nimi mieć do czynienia. Od Czechów i Słowaków oddzielają nas góry i ich tradycyjny izolacjonizm, ocierający się o ksenofobię. Od państw skandynawskich oddziela nas morze i mocno odmienna kultura. Litwini się nas boją, a Białorusini są zamknięci w więzieniu, w jakim umieścił ich Putin z Łukaszenką. Mogliśmy coś wspólnie zbudować z Ukraińcami, ale trochę nimi gardziliśmy, bo mają niższe PKB, poza tym uważaliśmy, że i tak są częścią "ruskiego miru": piszą cyrylicą, jeżdżą "marszrutkami" itd. My przecież w Europie, a oni gdzieś dalej na Dzikim Wschodzie, więc co nam po nich?
Nie czuliśmy się jednak tak całkiem samotni, gdyż przecież mamy najwspanialszego i najukochańszego, sprawdzonego i potężnego Sojusznika, jakim są Stany Zjednoczone, które też nas kochają, bo łączą nas "wspólne wartości". Z takim ochroniarzem i partnerem możemy sobie "bimbać" na wszystko, bo nikt nam przecież nic nie zrobi.
Tymczasem historia przyspieszyła i działalność niejakiego Putina oraz wzrost potęgi Chin sprawiają, że USA mogą nie mieć dla nas czasu, a my z kolei nie mamy specjalnie innego wyjścia. Ani Ukraina nie zdoła obronić się bez Polski, ani Polska nie potrafiłaby się obronić, gdyby potencjał ukraińskiego terytorium został wykorzystany przeciwko nam. Na Ukrainie też już to wiedzą, przynajmniej niektórzy, jak np. znany strateg Ołeksij Arestowycz. Najwyższy czas zatem przestać miotać się od ściany do ściany, od miłości i zauroczenia, do rozczarowania, frustracji i wściekłości, a zacząć myśleć o interesach, o tym, jak naprawdę pogłębić sojusz z Ukrainą i jak wspólnie z nimi możemy "ciągnąć" z tego profity. A to, że możemy, już zostało dowiedzione w praktyce, gdyż to nasza pomoc i aktywność międzynarodowa pozwoliła Ukrainie powstrzymać rosyjską agresję, nam dając co najmniej 5 lat spokoju, podczas którego możemy nadrobić zaległości związane z pozostawiającym wiele do życzenia stanem naszej armii. Do tego, wbrew głosom niektórych "ukrainosceptyków" obecność ukraińskich uchodźców w liczbie 2 mln osób to olbrzymi zastrzyk energii dla naszej gospodarki. Jeśli PKB jest wprost zależne od liczby mieszkańców kraju, to chyba nie trzeba tłumaczyć, co oznacza napływ 2 mln ludzi, z których zdecydowana większość pracuje lub zamierza pracować i jest przyjaźnie nastawiona do Polski i generalnie do tzw. Zachodu?
Oczywiście, nie da się pominąć czy zanegować istnienia problemów związanych z imigracją: rywalizacji na rynku pracy, rozmaitych patologii wziętych ze skorumpowanego państwa ukraińskiego, przestępczości itd. Jednak jakie mamy inne wyjście, niż postawić na dalszą integrację z Ukrainą? Czy gdybyśmy nie byli otwarci na przybyszów z tego kraju, to patologie tam panujące, byłyby większe czy mniejsze? Przecież to właśnie wciągnięcie Ukrainy do Unii Europejskiej np. poprzez Polskę, daje szansę na trwałe zakotwiczenie tego państwa jako bufora chroniącego nas skutecznie przed Rosją. Nie mówiąc już o tym, że Ukraina "neutralna" (czytaj: pozostająca w strefie wpływów Rosji) nie dawałaby już żadnej szansy na uregulowanie zaszłości historycznych takich jak kwestia rzezi wołyńskiej, gdyż to właśnie wtedy tliłby się tam wciąż nacjonalizm. Ukraina zeuropeizowana i taka, w której dorasta pokolenie mające bardzo silne związki z Polską, to Ukraina, w której kult OUN-UPA będzie w coraz większym stopniu minimalizowany, chociażby dlatego, że w Europie w ogóle tego typu tradycje polityczne nie są mile widziane.
Dzisiaj wojna sprawia, że na Ukrainie dzieją się rzeczy, których nie da się uświadczyć w żadnym innym państwie: Ukraińcy odkrywają na nowo swoją narodową tożsamość, na okrągło można tam usłyszeć okrzyki "Sława Ukrainie", wyrazy miłości do "naszej kochanej Ukrainy" i wdzięczności dla żołnierzy SZU. To są rzeczy, które w Polsce, będącej przecież także na celowniku Rosji, są niewyobrażalne. U nas dominuje pogląd z ohydnej "piosenki" Marii Peszek: "nie oddałabym tobie, Polsko, ani jednej kropli krwi" oraz haniebne rzucanie obelg w stronę polskich żołnierzy przez zidiociałych celebrytów. Wydawałoby się, że do tego, by znaleźć się w upragnionym Lepszym Świecie, wystarczy nam już tylko uznanie 3 lub 4 płci, a tymczasem tutaj trzeba się konfrontować z osobami, które często doświadczyły wojennej traumy, znanej z czasów II wojny światowej. Jak zwykle oczekiwania mijają się z rzeczywistością.
Dlatego właśnie zamiast raz skrajnie pozytywnych, a innym razem skrajnie negatywnych emocji, potrzebna jest systematyczna praca nad zacieśnianiem współpracy z Ukrainą. W przeciwnym razie nie będzie wcale niczym dziwnym, jeśli Ukraińcy do współpracy np. przy odbudowie swojego kraju zechcą w pierwszej kolejności zaprosić Niemców. To oczywiste, gdyż ci dysponują olbrzymim kapitałem finansowym. Ale nie ma co umniejszać naszych szans ani liczyć na żadną "wdzięczność", bo to jest całkowicie bezsensowne podejście, które może się słusznie spotkać co najwyżej z politowaniem. Polskie firmy już teraz są obecne na Ukrainie i chodzi o to, by ten zasięg oddziaływania zwiększać jeszcze bardziej, wzmacniając siłę naszego kapitału, także kulturowego. Najprostszym sposobem może być choćby nauka języka ukraińskiego, który ze względu na podobieństwo do polskiego jest prosty do nauczenia. Jednak Polacy na taką sugestię obruszają się: "jak to, ja, polski pan, mam się uczyć języka chachłów?! To oni mają się uczyć polskiego!". Wiadomo - "szlachta nie pracuje", za to chętnie macha szabelką, pokrzykuje, popija, popuszcza pasa, jak trzeba to "na koń siędzie i jakoś to będzie", a potem płacze w kącie uświadomiwszy sobie swoją "samotność strategiczną". Jak nie mamy wielkiego kapitału, to miejmy chociaż te przewagi konkurencyjne w sferze "soft power", one też mają pewne znaczenie.
Możemy sobie "wymagać" różnych rzeczy od Ukraińców i wściekać się, jacy są "niewdzięczni", ale możemy być pewni, że to będzie najgłupsze, co możemy zrobić, bo zamiast tego powinniśmy stwarzać warunki, kreować rzeczywistość taką, że to sami Ukraińcy zauważą swój interes w takich czy innych posunięciach korzystnych dla Polski. Podstawową sprawą jest traktowanie sąsiadów jak partnerów, z którymi można coś ugrać i zbudować, a nie jak uczniów, petentów, "gości, którym usługujemy" czy np. intruzów albo pasożytów - bo niestety z wielu wypowiedzi tzw. zwykłych Polaków da się wyczuć takie ich postrzeganie.
Powinny nam przyświecać słowa prezydenta Zełeńskiego: "razem jest nas 80 mln". Tak, i dlatego nie jesteśmy skazani ani na "ruski mir", ani na dominację Niemiec, których jedynym celem jest gospodarcza eksploatacja naszego regionu, dzięki taniej sile roboczej, i nic więcej. To właśnie przez wzgląd na bliskość kulturową z Ukraińcami powinniśmy się bronić wspólnie przed taką perspektywą. Ale do tego potrzeba agendy politycznej, gospodarczej, społecznej, edukacyjnej i mrówczej pracy u podstaw. Inaczej Ukraina również może popełnić błąd, znowu nadmiernie ufając Niemcom, co w historii już bywało nieraz i źle się kończyło. Ale jeżeli my nawet w sprawie Wołynia - ponoć dla nas tak ważnej, nie jesteśmy w stanie od lat przedstawić żadnej klarownej, zrozumiałej i opartej o gruntowne uzasadnienie listy realistycznych oczekiwań wobec władz Ukrainy, a zamiast tego dyskutujemy we własnym gronie o tym, czy "wypada", czy może "nie wypada", to nie dziwmy się, że nie jesteśmy traktowani poważnie.
Tak samo przez wzgląd - z drugiej strony - na występujące między nami różnice kulturowe, powinniśmy starać się budować mosty (nauka języków, wspólne projekty medialne, społeczne, edukacyjne), które stanowić będą trwały fundament przyszłego sojuszu strategicznego obu naszych państw. Spośród uczuć, jakie powinny towarzyszyć temu procesowi, można pozostawić jedynie nadzieję, że zakończy się to sukcesem, tak jak dzisiaj Ukraina ma nadzieję na pomyślny rozwój we własnym, suwerennym kraju po odbiciu tymczasowo utraconych terytoriów. Świetnie oddaje to piosenka ukraińskiej piosenkarki Koli, którą załączam dla oddania atmosfery, która panuje dzisiaj w tym społeczeństwie.